niedziela, 16 lutego 2014

Spodek



Miałam dziś cudowny sen. Jeden z takich które pragnęłoby się przerzucić np. na taśmę filmu i wszystkim pokazywać śmiejąc się w głos i/lub zachwycając. Była bym bardzo dumna z tego filmu i nie obchodziłoby mnie ani trochę, że ma średnią 4 na Filmwebie, a to dlatego że film oceniły 3 osoby, z czego jedną była Lucyna która dała mi za niego maksa. 

Leciałam spodkiem kosmicznym z Ziemi gdzieś w kosmos do miejsca które miało być bazą ratunkową (nigdy nie dowiem się co miała ratować). Lecieliśmy całą grupą młodych istot świeżo po jakimś szkoleniu. Mieliśmy kombinezony jak ze Star Treka, tyle że białoszare. Przy starcie siedzieliśmy w kółku przypięci pasami do ściany, a po mojej prawej siedział Chewbacca. Co dziwne nie lecieliśmy prosto w kosmos, a na poziomie chmur nad powierzchnią ziemi. W pewnym momencie odpięliśmy pasy i mogliśmy poprzechadzać się po statku. Okazało się że leci z nami jakaś księżniczka. Wooki coś do nas mówił, ale nikt go nie rozumiał. Jakiś koleżka był tym faktem bardzo poirytowany i zaczął wydzierać się na biedaka, żeby zaczął gadać normalnie. Zupełnie nie docierały do niego moje tłumaczenia, że Wooki inaczej nie potrafi. W pewnym momencie wyrósł przed nami wielki gęsty ciemny las. Tak wysoki, że przewyższał chmury, a my lecieliśmy prosto w drzewa. Myślę: no to po nas. Chewbacca wyje, reszta krzyczy. Jednak nie. Las okazał się być łaskawy. Drzewa rozcinały się przed nami tak że przelatywaliśmy stworzonym w ten sposób leśnym korytarzem. Korony drzew nadal były nad nami a korzenie pod nami, po prostu w miejscu gdzie wlatywaliśmy robiła się dziura. Okazało się, że lecimy przez „paszcze drzew”, części nad nami jak i te pod miały zęby, a dolne części pni miały dodatkowo różowe jęzory. Lucyna mówi , że były to drzewa w stylu Kanadyjczyków z South Parku, co jest niezwykle cenną uwagą.

Ze spraw bardziej przyziemnych zrobiłam ostatnio pyszną drożdżową pizze. Ciasto z kategorii „najlepsze na świecie” (jeśli lubi się pizze na grubym puszystym cieście). Byłam tak głodna że nawet nie zrobiłam zdjęć, więc przepis wrzucę jak zrobię ją następnym razem (a powinno to być „za niedługo” bo taka smaczna była że chcę ją jeść cały czas).  Przy okazji nauczyłam się nowej rzeczy. Mianowicie, lepiej dodać ser w połowie pieczenia, bo potwornie się spiekł. Nie wyglądało to najlepiej.
Ale i tak było pysznie.

Będzie też niebawem pysznie za sprawą przepisu Lucyny na tort urodzinowy (teraz już będzie musiała wrzucić ten przepis; ciasto dawno zjedzone).

Justyna

PS. W momencie w którym wpisałam tytuł tego posta stwierdziłam, że pizza też jest takim jakby spodkiem (a w sumie to tort też), to się wszystko tutaj trzyma kupy bardziej niż można by było przypuszczać.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Babeczki z mango


Uwielbiam mango. Myślę, że poza jakimiś krótkimi okresami szaleństwa na punkcie grejpfruta i wiśni, mango było i jest moim ulubionym owocem. Niestety po tym jak dwa lata temu spędziłam miesiąc w Egipcie w "sezonie mangowym" i jadłam je codziennie, te sprzedawane w Polsce przestały mi smakować. A to za kwaśne, a to za twarde, zbyt suche lub zbyt włókniste. 

W efekcie przestałam je w ogóle kupować, a moje mangowe szaleństwo ograniczyło się do soków i innych przetworów.  Niestety. 

Aż tu nagle 3 dni temu promocja: 1 sztuka mango 1,99 zł. Myślę sobie, a spróbuje, może już zapomniałam jak smakowały te egipskie i będzie mi smakowało. Nic z tego. Twarde i kwaśne. Zjadłam połowę (aromat był mimo wszystko całkiem niezły - mocno żywiczny), drugą zostawiłam.
Ta druga połówka leżała zapomniana na stole przy komputerze przez 3 dni i stał się cud. Zamiast zepsuć się, połówka dojrzała.

Oto historia połowy mango które weszło w skład najpyszniejszych babeczek jakie do tej pory zrobiłam. Bardzo możliwe, że leżakowanie (przez kilka dni na stole przy komputerze) nie jest warunkiem koniecznym aby babeczki te się udały (ale pewni nie możemy być nigdy). W cieście sprawdzi się nawet dosyć kwaśne mango. Ważny jest intensywny aromat. Polecam też mango suszone (ja dodałam oprócz połówki mango świeżego tzn. trzydniowego, kilka kawałków suszonego). 

Przepis:


  • 2 szklanki mąki
  • 2/3 szklanki cukru
  • 1 szklanka mleka
  • 100 g roztopionego ostudzonego masła lub margaryny do pieczenia
  • 2 jajka
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • mango (jedno nieduże całe świeże lub 100 g suszonego)
  • 3 duże łyżki masła orzechowego (można dodać więcej jeśli chce się uzyskać bardziej orzechowy aromat)
  • szczypta mielonego kardamonu


Białka oddzielamy od żółtek i ubijamy na sztywną pianę. Żółtka ucieramy z cukrem, następnie dodajemy mleko, roztopione masło, mieszamy/miksujemy. Następnie łączymy to z suchymi składnikami. Do wymieszanej już masy dodajemy białko i znowu mieszamy. Robienie ciast opiera się głównie na mieszaniu. Na koniec dorzucamy mango pokrojone na kawałeczki i mieszamy (znowu). Ciasto należy przelać do foremek z włożonymi papilotkami (do 2/3 objętości). 

Niestety ciężko mi powiedzieć ile czasu i na jakiej temperaturze należy piec. Używałam starego piekarnika gazowego bez wskaźnika temperatury, skutkiem czego pierwszą turę piekłam 40 min, a drugą 20.... Myślę jednak, że w przypadku piekarników cywilizowanych ludzi powinno to być ok 190 stopni C, ok 25 min (ale lepiej być czujnym).

Zrobiłam też krem, ale tu już przyznam się do małej fuszerki: był on waniliowy z proszku (taki do którego dodaje się tylko mleko), dodałam jednak przed miksowaniem trochę kardamonu i sporo cynamonu. Nie miałam dziś ochoty na ciężki krem na bazie serka czy masła, ani na bitą śmietanę (choć myślę, że do tych babeczek byłaby najlepsza).

Oto zdjęcia mojego dzieła:


                                                                                                                        Niech będzie pysznie!
                                                                                                                                             Justyna

czwartek, 6 lutego 2014

Chleb


Od dawna chciałam upiec chleb, ale taki prawdziwy, na zakwasie. Nawet raz próbowałam zrobić swój własny żytni zakwas. Najpierw o niego dbałam, karmiłam, grzałam, a potem zapomniałam. Nie płakał, w końcu to nie dziecko. 
 
Ale...czasami, a nawet dość często pojawiają się gdzieś w pobliżu mnie dobrzy ludzie, z zakwasem. Czasami noszą go przy sobie, schowanego w torebce i dzielą się nim w najlepszym momencie. Tak właśnie dostałam od Kasi swój własny, prywatny zakwas. I tym sposobem dziś upiekłam trzeci w mym życiu chleb na zakwasie, prawdziwym, żytnim, takim swoim. Jak się robi zakwas, nadal nie wiem, ale się dowiem. Wiem jak się robi chleb (też dzięki Kasi).

  • 1kg mąki (pszennej lub żytniej lub orkiszowej lub każdej po trochu)
  • po szklance (co mamy w domu im więcej tym lepiej, u Kasi jadłam chleb z orzechami włoskimi, był doskonały) np.

o   siemię lniane
o   płatki owsiane
o   otręby
o   sezam
o   słonecznik
o   ugotowana kasza gryczana albo inna kasza
o   różne inne nasiona

  • ok. 6 szklanek letniej wody (liczba szklanek z wodą zależy od ilości dodanych suchych składników)
  •   1 łyżka cukru lub miodu
  • 1 łyżka soli
  • ZAKWAS


Wszystkie suche składniki ze sobą mieszamy, dodajemy wody, konsystencja nie może być lejąca się, ale też nie twarda jak kamień, taki etap pośredni, żeby można było już formować jakieś kształty, ale nie na stałe (powinno się do pewnego stopnia rozpływać).
Do suchych składników dodajemy zakwas, wszystko pięknie mieszamy. Zostawiamy sobie 3 łyżki zakwasu na następny chleb, a całą resztę przekładamy do blaszek. Najlepsze są rynienki, wtedy chleb wysoki wyrośnie. Odstawiamy na 12 godziny w cieple i spokoju. Po tym czasie pieczemy w temperaturze 150 stopni Celsjusza, do suchego patyczka.

Potem zajadamy, z masełkiem, pycha.
Pamiętajmy o kilku razowym powtarzaniu: „Będzie pysznie będzie pysznie”, a będzie.

A zakwas trzymamy w chłodnym miejscu, przez tydzień, a po tygodniu karmimy mąką, najlepiej żytnią. Pamiętajmy, o nim, zakwas też ma swoje uczucia.

                                                              
                                                                                                              Będzie pysznie.
                                                                                                              Lucynka


Aha...jeszcze zdjęcia. Przepraszam za jakość, wbrew obietnicą, nie są one przepiękne, ale na razie nie mam aparatu, a ten w telefonie nie grzeszy jakością. Chleb wyszedł całkiem pyszny.





              A tutaj chleb i zakwas w słoiku. Widać jak ładnie pracuje. Pachnie też ładnie.

środa, 5 lutego 2014

Tytułem wstępu




Dzień dobry!

Witamy wszystkich na naszym blogu. Jesteśmy Justyna i Lucyna. Imiona łatwe do pomylenia, mylą je wszyscy, nawet chłopak (a nawet narzeczony) Lucyny. Więc nieważne, która to która. Witamy na blogu okołobabeczkowym. Czyli kręcącym się wokół małych ciast czy też babek, wielkości filiżanki, żeby nie powiedzieć (tfu tfu) cupcacków czy muffinów. Nie lubimy tych zaciągniętych z angielskiego słów (i mamy nadzieje, że uda nam się ich więcej nie użyć). Uważamy, że mamy lepsze.

Babeczki. Nasze. Polskie.

Dodajmy, że nie jesteśmy kucharkami. Lubimy gotować, a jeszcze bardziej piec. Zwłaszcza babeczki. Cały czas się uczymy. Szukamy przepisu na babeczkę idealną. Poza tym jesteśmy czasami nieco (a może nawet częstp) roztargnione, czasami (a nawet częściej) przedmioty nie chcą z nami współpracować i nie wszystko wychodzi, tak jak powinno. Macie niesamowitą okazję uczyć się na naszych błędach.

Jednak niech nie zwiedzie was ten wstęp. To nie będzie blog kulinarny. A nawet jeśli już, to nie zawsze o babeczkach (nie samymi babeczkami człowiek żyje, a szkoda). Czasami znajdziecie tu porady, na temat tego czego nie robić, aby nie zatruć gości lub domowników przyrządzonymi przez was daniami. Czasami (mamy nadzieję) znajdziecie w nim inspiracje do robienia pysznych rzeczy, a nawet gotowe przepisy.  Ba! Od czasu do czasu będą tu umieszczane cudownej urody zdjęcia naszych wypieków (i niewypieków?).

Ale! Znajdziecie tu również: tonę narzekania na ciężkie życie młodego naukowca (a raczej dwóch naukowczyń), drugą tonę zachwycania się tym jakie to życie jest piękne. Do tego będzie coś o podróżach (bo lubimy), coś o tym, że chcemy już wiosny, czasami coś ludowego (tak, też bo lubimy), coś o książkach, coś o filmach też może się zdarzyć, czemu nie. Ładne obrazki, śmieszne obrazki, dobre piosenki, śmieszne piosenki, cokolwiek uznamy za warte podzielenia się z Wami. I jeszcze jedno, czego może być sporo: ptaki. Niestety rozczarować musimy cześć osób która miała nadzieję na męskie genitalia (tego nie planujemy akurat). Ptaki, czyli takie zwierzęta z piórami, w większości latające. Jesteśmy ornitologami (ornitolożkami?) i nic na to nie poradzimy.


                                                                                                                                 Będzie pysznie!
                                                                                                                             Lucyna i Justyna