Miałam dziś cudowny sen. Jeden z takich które pragnęłoby się
przerzucić np. na taśmę filmu i wszystkim pokazywać śmiejąc się w głos i/lub
zachwycając. Była bym bardzo dumna z tego filmu i nie obchodziłoby mnie ani
trochę, że ma średnią 4 na Filmwebie, a to dlatego że film oceniły 3 osoby, z
czego jedną była Lucyna która dała mi za niego maksa.
Leciałam spodkiem kosmicznym z Ziemi gdzieś w kosmos do
miejsca które miało być bazą ratunkową (nigdy nie dowiem się co miała ratować).
Lecieliśmy całą grupą młodych istot świeżo po jakimś szkoleniu. Mieliśmy
kombinezony jak ze Star Treka, tyle że białoszare. Przy starcie siedzieliśmy w
kółku przypięci pasami do ściany, a po mojej prawej siedział Chewbacca. Co
dziwne nie lecieliśmy prosto w kosmos, a na poziomie chmur nad powierzchnią
ziemi. W pewnym momencie odpięliśmy pasy i mogliśmy poprzechadzać się po
statku. Okazało się że leci z nami jakaś księżniczka. Wooki coś do nas mówił,
ale nikt go nie rozumiał. Jakiś koleżka był tym faktem bardzo poirytowany i zaczął
wydzierać się na biedaka, żeby zaczął gadać normalnie. Zupełnie nie docierały
do niego moje tłumaczenia, że Wooki inaczej nie potrafi. W pewnym momencie
wyrósł przed nami wielki gęsty ciemny las. Tak wysoki, że przewyższał chmury, a
my lecieliśmy prosto w drzewa. Myślę: no to po nas. Chewbacca wyje, reszta
krzyczy. Jednak nie. Las okazał się być łaskawy. Drzewa rozcinały się przed
nami tak że przelatywaliśmy stworzonym w ten sposób leśnym korytarzem. Korony
drzew nadal były nad nami a korzenie pod nami, po prostu w miejscu gdzie
wlatywaliśmy robiła się dziura. Okazało się, że lecimy przez „paszcze drzew”,
części nad nami jak i te pod miały zęby, a dolne części pni miały dodatkowo
różowe jęzory. Lucyna mówi , że były to drzewa w stylu Kanadyjczyków z South
Parku, co jest niezwykle cenną uwagą.
Ze spraw bardziej przyziemnych zrobiłam ostatnio pyszną
drożdżową pizze. Ciasto z kategorii „najlepsze na świecie” (jeśli lubi się
pizze na grubym puszystym cieście). Byłam tak głodna że nawet nie zrobiłam
zdjęć, więc przepis wrzucę jak zrobię ją następnym razem (a powinno to być „za
niedługo” bo taka smaczna była że chcę ją jeść cały czas). Przy okazji nauczyłam się nowej rzeczy.
Mianowicie, lepiej dodać ser w połowie pieczenia, bo potwornie się spiekł. Nie
wyglądało to najlepiej.
Ale i tak było pysznie.
Będzie też niebawem
pysznie za sprawą przepisu Lucyny na tort urodzinowy (teraz już będzie musiała
wrzucić ten przepis; ciasto dawno zjedzone).
Justyna
PS. W momencie w którym wpisałam tytuł tego posta stwierdziłam, że pizza też jest takim jakby spodkiem (a w sumie to tort też), to się wszystko tutaj trzyma kupy bardziej niż można by było przypuszczać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz